żyjemy by udawać że żyjemy, by oszukiwać się każdego dnia.
sens to kłamstwo, którym karmimy się, by nie umrzeć za życia.
życie to absurd przecież, bunt przeciwko nicości, która niezależnie od naszych starań połknie nas i tak.
samotność to wybór po części, a po części klątwa.
ja nie wybieram, ja idę, bo stanąć to umrzeć jeszcze przed śmiercią.
przed, zawsze przed, nigdy tam, nigdy w pełni, tylko w połowie, w szczelinach, gdzie nikt nie zagląda.
czuję ją, tak, czuję pustkę, która wlewa się we mnie jak atrament, jak tusz który plami mi duszę. być może samotność to jedyna prawda, reszta to dekoracje, tanie maski na balu, gdzie nikt nie tańczy. choć to taniec właśnie jest jedynym sensem, celem samym w sobie. czyż to nie piękny absurd? tak, ten absurd zwany życiem – czyż nie jest przerażająco piękny?
czasami. bywa. bo bywa czasami.
...i tak w tej fascynującej grotesce bardzo łatwo zapominam, że nawet pod najciemniejszym niebem rozkwitają najpiękniejsze gwiazdy, a każdy krok w nieznane czyni mnie bardziej ludzką w obliczu absurdalności tego zamieszania.
******
kolejny już raz: przeszłość odzywa się, ludzie wracają.
qrwa, tęsknię za tą patologią. chociaż może nie tą konkretną, może za jakąkolwiek po prostu, tyle tylko, że ta akurat jest mi najbliższa, najbardziej znana (?).
bosze, tyle czasu minęło, a ja patrzę jak na dom.