czwartek, 4 września 2025

bez i sens

idę, jak zawsze, ścieżka się plącze, a ja szukam, jakby coś miało czekać na końcu – jakiś sens, jakiś cel, cokolwiek, co nie jest pustką. tylko, że życie to jakiś żart, mało śmieszny żart, który opowiadamy sobie, by nie wyć. a ja idę, chyba tak naprawdę nawet nie wiedząc po co, nie wiedząc gdzie, ale idę, bo stanąć to pozwolić by lęk mnie połknął, by pustka udusiła. to tak jakby przed samą sobą przyznać, że nie ma nic, że jestem tylko pyłkiem, który przez chwilę wiruje w świetle, a później na zawsze już znika. 

no nie, nie potrafię. nigdy sobie na to nie pozwolę.

moja droga to labirynt, czasem korytarze, ciasne, duszne, gdzie każdy krok to wysiłek, lęk, poczucie winy, bezustanne samooskarżanie. kim jestem? w lustrach widzę jakby siebie, ale to nie do końca ja, to fragmenty, strzępy tego kim miałam być, kim być chciałam. chwilami bywałam, pamiętam te odbicia, gdy szłam ulicami w centrum miasta i byłam jego centrum, w odbiciach luster, w szybach, wszelkiego rodzaju szkłach widziałam boga. 

to zawsze jest zmienne. ludzie patrzą, ich oczy też są jak te szyby, jak porozbijane lustra, w których odbijam się ja – raz piękna, raz mądra, raz potwór, który krzywdzi. chcę być widziana, zawsze chciałam, tylko po co? po co te odbicia, te maski, które zakładam dla innych, albo dla siebie, po co to? by nie zobaczyć pustki? by wypełnić ją czymkolwiek? tylko, że to nie jest cokolwiek. nigdy czymkolwiek nie było.

tęsknię, nie za kimś, nie za czymś, ale za tym "ja", które wierzy, że jest jakiś sens, że istnieje coś więcej. teraz nie wiem już czy jest "coś więcej", poza drogą donikąd, poza tymi dusznymi korytarzami, poza lustrami, które kłamią, i poza głosami, które pytają: kim jesteś? albo po co jesteś? (po co tu przyszłaś i dokąd idziesz?) ale nigdy nie dostają odpowiedzi.

wiem za co kochałam R. spójrz na to, co moje. moje jest cierpienie, mój bezsens, nihilizm. depresyjność jest moja. lęk jest mój. ciemność jest moja. OTO MOJA NATURA.

plus: promyk słońca od R.

wiara, nadzieja, wdzięczność. 

Boże...

najśmieszniejsze, że to się naprawdę zakodowało we mnie tak bardzo, że częścią mnie się stało. tak jakby wbrew temu co we mnie naturalne, co moje. wbrew wszystkiemu, stało się tak samo moje, jak to, co prawdziwie moje. zresztą, co to znaczy? czym jest "prawdziwa" natura człowieka? wszystko jest wyuczone. 

nie mogę przestać go "kochać". bez jego wpływu prawdopodobnie nie byłoby mnie tu. tzn. nie wiem, nie mam pojęcia, nie chcę przesadzać, zbyt dramatycznie to brzmi //o jesu, miłość do dramatów też jest moja akurat ;) tylko, że tak na logikę, gdyby zabrać to, co od niego, jasno widać co by zostało. złożona bym była z ciemności, nie byłoby nic innego. chyba, że w moją naturę wpisane jest poszukiwanie sensu, wiary, nadziei, Boga (i boga). no tak... raczej tak. gdyby nie było R. pewnie byłby ktoś inny, znalazłabym coś/kogoś innego. 

mimo wszystko nie mogę nie być wdzięczna. 

nie mogę.

środa, 3 września 2025

poczucia

gdybym tylko mogła się nią stać, mogłabym "zatańczyć w deszczu łez" i poczuć, jak mnie ta wolność unosi, z samego faktu, że jestem tu, z bezgranicznego dostępu tej właśnie chwili, sprawiając, że każdy krok staje się pełen sensu. a może nie... może to jedynie ciche szepty tego co zniewolone i tak //np. szepty zapraszające do pubu, gdzie tańczę z pyłem własnych ograniczeń.

czasami nie wiem czy już to mówiłam, czy tylko pomyślałam – a może dawno temu ktoś inny, ktoś ważny, pomyślał to za mnie, a dźwięk myśli był tak cichy, że odbił się tylko po wewnętrznej stronie czaszki. później i tak zostaje już tylko echo, wiesz, to, które brzmi jak coś ważnego, ale nie jesteś w stanie przypomnieć sobie znaczenia.

poniedziałek, 1 września 2025

do świtu

jednak musiałam odpocząć. tylko że ja chciałam powiedzieć, że to nie jest jednoznacznie złe. tzn. jasne, że samo TO jest złe, ale niekoniecznie to, co się dzieje tak w ogóle. wytrzymałam długo, jak na mnie dość długo, od dłuższego czasu nie zdarzało mi się to zbyt często, to właściwie pierwszy tak długi czas, od dłuższego czasu. heh 

nie no, serio, wiadomo o czym mowa, tzn. ja wiem przecież, a przecież piszę do siebie.

to chyba znaczy, że pomimo stresu motywacja jest silna. 

no i pewnie, że mi się jeszcze zdarzy uciec nie raz. no może nie, że pewnie, ale bardzo prawdopodobnie, z lekkim przechyłem w stronę pewnie ;) tylko że nie powinnam sobie tego kodować w głowie. 

KTOŚ napisał mi wczoraj:

"(...) klucz do wszystkich tajemnic tkwi w pozwoleniu sobie na bycie szalonym, na przetańczanie w deszczu łez długo zapomnianych marzeń, na odkrywaniu magii w każdym szaleństwie."

R. zrobił się bardziej... delikatny (?), nawet nie chodzi o to, że w stosunku do mnie, zresztą w stosunku do mnie nigdy nie był inny, ale chodzi mi o to, że tak po prostu, ogólnie – stał się delikatnym, subtelnym człowiekiem. chyba nigdy nie był aż tak, albo nie pamiętam, albo to ja jakoś źle go "czytałam", nie dostrzegałam wszystkiego. no nie wiem, ja raczej dobrze czytam ludzi. mimo wszystko trochę inaczej widzę go dziś. nie że lepiej, czy gorzej, po prostu inaczej. może ludzie łagodnieją "na starość" :) (chyba nawet ostatnio A. mówiła mi coś takiego). 

tak na marginesie to ta "przerwa" jeszcze potrwa chwilę, ale bardzo krótką chwilę. kurcze no, musi trwać przez chwilę, inaczej nie potrafię.

sobota, 30 sierpnia 2025

blisko dość

dla mnie to strasznie duży problem, i jeszcze ta obawa, że go stracę, tj. nie, że stracę jego jako realnego człowieka, ale że stracę go jako boga. tutaj nie chodzi o niego w ogóle, bo co z tego że ja bym mogła stracić tą relację jeśli bym się w jakimś sensie rozczarowała? no nic. nic by się nie stało wielkiego. nie mieliśmy kontaktu przez lata, to i nadal byśmy mogli go nie mieć, trudno. tutaj chodzi o coś głębszego – ja się boję, że stracę część siebie. ten człowiek mnie nauczył tak wiele... Boże, od nikogo nigdy nie nauczyłam się więcej, tzn. w takim pozytywnym sensie (dyskusyjne to właściwie, ale pozostańmy przy tym na razie), bo jasne że miałam też inne wzorce, rodzinne chociażby, to oczywiste, ale chodzi o to, że one były złe. On stanął w roli mojego ojca, tzn. ja go sobie na ojca wybrałam, zakodowałam sobie w głowie jako figurę świętą, godną podziwu, jako ideał człowieka, wzór do naśladowania. no i co z tym teraz? bosze, co teraz...

jest jeszcze jeden problem, albo ten sam właśnie, bo to się wszystko miesza, wszystko powiązane jest. nie wiem za bardzo jak to opisać. chyba chodzi o to, że jestem dorosła. no więc jestem dorosła i włączają mi się schizy, jakieś myśli głupie, że po co. tzn. chodzi mi o to, że po co dorosły mężczyzna ma się spotykać z dorosłą kobietą jeśli nie po to by rozwijać relację pod względem romantycznym. tutaj jest też jakiś konflikt u mnie, bo z jednej strony ja bym jakoś może i chciała (?) tzn. jakaś część mnie by chciała na pewno, zresztą zawsze w nim widziałam też mężczyznę (nie tylko boga ojca, poza tym to też akurat się u mnie miesza w jakiś specyficzny sposób i jest to powiązane), ale nie wiem właściwie czy to się da tak. zresztą ja nie jestem gotowa na związek, to oczywiste. nie wiem czy chcę boga, czy chcę ojca czy kochanka //może złe słowo, bo że samego kochanka to akurat nie bardzo, nie chcę "kochanka" ale mogę chcieć bliskości, w tym fizycznej, może też. albo może chciałabym fizycznej bliskości razem z tym wszystkim innym (jakim wszystkim i co to dla mnie znaczy w ogóle to też do przemyślenia w sumie, do doprecyzowania) nie wiem w jaki sposób by to miało wyglądać, serio.

jak rozmawialiśmy ostatnio, to wyłapałam moje słowa, tzn. On mówił moimi słowami, używał "moich" zwrotów, często powtarzanych słów... i przypomniałam sobie, że one przecież są jego (!) że moje słowa są jego słowami, że moje myśli w dużym stopniu też, że wartości moje, że mój światopogląd – że ja to wszystko zawdzięczam jemu. ten człowiek mnie w pewnym stopniu ukształtował przecież. jesu no!

(może z czasem coś więcej, jest tego dużo więcej, więcej emocji, więcej słów, więcej się stało, więcej wszystkiego, na razie mam ochotę spie*#olić, odreagować jakoś i *uj, nie potrafię w tej chwili pisać, no niezbyt tak). 

środa, 13 sierpnia 2025

martwe gwiazdy

żyjemy by udawać że żyjemy, by oszukiwać się każdego dnia. 

sens to kłamstwo, którym karmimy się, by nie umrzeć za życia. 

życie to absurd przecież, bunt przeciwko nicości, która niezależnie od naszych starań połknie nas i tak. 

samotność to wybór po części, a po części klątwa. 

ja nie wybieram, ja idę, bo stanąć to umrzeć jeszcze przed śmiercią. 

przed, zawsze przed, nigdy tam, nigdy w pełni, tylko w połowie, w szczelinach, gdzie nikt nie zagląda.

czuję ją, tak, czuję pustkę, która wlewa się we mnie jak atrament, jak tusz który plami mi duszę. być może samotność to jedyna prawda, reszta to dekoracje, tanie maski na balu, gdzie nikt nie tańczy. choć to taniec właśnie jest jedynym sensem, celem samym w sobie. czyż to nie piękny absurd? tak, ten absurd zwany życiem – czyż nie jest przerażająco piękny? 

czasami. bywa. bo bywa czasami.

...i tak w tej fascynującej grotesce bardzo łatwo zapominam, że nawet pod najciemniejszym niebem rozkwitają najpiękniejsze gwiazdy, a każdy krok w nieznane czyni mnie bardziej ludzką w obliczu absurdalności tego zamieszania. 

******

kolejny już raz: przeszłość odzywa się, ludzie wracają. 

qrwa, tęsknię za tą patologią. chociaż może nie tą konkretną, może za jakąkolwiek po prostu, tyle tylko, że ta akurat jest mi najbliższa, najbardziej znana (?).

bosze, tyle czasu minęło, a ja patrzę jak na dom.

środa, 6 sierpnia 2025

cisza i pamięć

nie chodziło o zwiedzanie, nie chodziło o pejzaże przecież. to miało być coś innego – coś w rodzaju eksperymentu na własnej świadomości. weszłam w to trochę z ciekawości, trochę z nudów, trochę z potrzeby powrotu do... korzeni? może bardziej z głodu, ale nie takiego, który da się zaspokoić chlebem, tylko tego drugiego – tego, który łapie za krtań, kiedy zbyt długo nie wydarza się nic, co by naprawdę dotknęło.

nie było biletów ani planu, nie było "po co" i "na ile". tylko to jedno słowo w głowie: żyj! tak po prostu.

szłam więc, czasem w milczeniu, czasem zbyt głośno. i zdarzało mi się patrzeć na ludzi jak przez cienką szybę, za którą nikt mnie nie słyszy, a ja ich wszystkich tak. słyszę was czasem za bardzo.

wtedy miejsca nie miały nazw. szło się tam gdzie wczoraj, tam gdzie się było ostatnio. noc była jak przeciągające się mrugnięcie, kiedy trochę widzisz, a trochę już nie, ale to bez znaczenia, bo nie dążysz do tego, by zobaczyć, a czuć. na początku jest przyjemnie, jak zanurzenie w ciepłej wodzie: wszystko mięknie, znika kontur, wszystko gładkie się staje.

a później, nagle – brak orientacji; choć może nie nagle, to wszystko zmieszane jest od początku, pozbawione jasnych granic. 

może nie ma "ja", są tylko wspomnienia, które nauczyły się poruszać jak ciało. że to one jedzą, rozmawiają, śmieją się nie na serio. że jestem tylko światłem w przezroczystym naczyniu, które zapomniało, że jest puste.

nie chcę się przywiązywać, więc zostawiam ślady. niedopowiedziane zdania, zapachy, gesty, które nie znaczą nic, a jednak coś znaczą (...) czasami coś się we mnie otwiera, jak okno, którego nikt nie zamknął, bo zapomniał, że będzie burza, i wtedy wchodzą te wszystkie obrazy – ciche, nieproszone – jak drżąca dłoń babci, spojrzenie kogoś, kto już nie patrzy, zapach "pokoiku" za łazienką, albo starej pralni w kamienicy Krzysia, w której słuchaliśmy muzyki (...) tak, wiem, to chyba już było, już o tym gdzieś pisałam. i wszystko znowu jest takie gęste, że nie da się oddychać inaczej niż przez sen.

czasami nie wiem, czy bardziej boli mnie to, co było, czy to, że już nigdy tego nie będzie, albo że nigdy nie będzie inaczej... ale uczę się nie dotykać tych miejsc – zostawiać ślady bez wracania. tak jak niektóre drzwi lepiej znać tylko od strony klamki, nigdy od środka. 

i znowu kłamię, jak zawsze, jak wszędzie – od każdej strony poznałam te "drzwi".