piątek, 7 listopada 2025

postanowiłam jechać do R.

ok, to chyba było tak (co doprowadziło do tego co dziś). na początku jakaś myśl w rodzaju, że on nadal jest, że nie rozpłynął się przecież, nie zniknął, nie umarł. pisze prawie codziennie, co jakiś czas dzwoni, czeka. wiem, że czeka, mówił zresztą, że czeka. wzbudza we mnie czasami takie dziwne uczucie, chyba nigdy nie czułam czegoś takiego. tak w ogóle to chyba też przez coś, przez kogoś, innych ludzi, sama nie wiem, wpływ miało to jakiś na pewno, że dzisiaj odezwałam się. np. poznałam w necie takiego człowieka, w sumie wielu, ale niewielu fajnych, niewielu takich z którymi bym mogła cokolwiek, jednak od czasu do czasu wydaje się, że (...) wydawało się. teraz też zresztą znam ze dwóch fajnych mężczyzn, może więcej, o dwóch myślę akurat, z jednym pisałam nawet dzisiaj. faceci to zboczeńcy w większości, doceniam więc gdy któryś nie jest, chociaż to może być gra, zazwyczaj pewnie jest. zresztą każdy nowy człowiek jest mi obojętny, ja się nie przywiązuję szybko, ludzie muszą być w moim życiu przez lata, bym mogła jakoś przywiązać się, no ale nie o tym chciałam. właściwie to wszystko jest powiązane, wszystko miało jakiś wpływ. no więc taki jeden gość, który przez chwilę wydawał się nawet spoko, i któremu opowiadałam o relacji z R. uznał R. za zboka, w ogóle pdfa, bo mnie zna od dziecka, a sam mi po dwóch rozmowach wyskoczył z takimi tekstami, że aż zatęskniłam za R. (dosłownie), że sobie uświadomiłam jak blisko jest mojego ideału, że to się chyba nie zmieni już, no i włączyło mi się coś, nie wiem jak to nazwać, to chyba coś w rodzaju poczucia winy, coś jak wyrzuty sumienia, właściwie z powodu wszystkiego. z powodu tego w jaki sposób zachowuję się, że go zostawiam, że nie zostawiam, że kłamię, że o nim mówię jakiemuś głupiemu zbokowi, że o nim piszę tu. mam wyrzuty sumienia z powodu wszystkiego co o nim pomyślałam, co poczułam, z powodu wszystkiego co we mnie złe. on jest dla mnie naprawdę kochany, no przekochany jest. wyrozumiały, cierpliwy, delikatny, czuły, opiekuńczy, i kiedy uświadomiłam sobie, że to jest prawdziwe, jakby to było jakieś wielkie odkrycie, to poczułam coś w rodzaju tęsknoty, silną potrzebę natychmiastowego kontaktu, bliskości, wręcz fizycznej bliskości, czułości, dotyku, że chciałabym go poczuć, przytulić się, oddać, wszystko razem, wszystkiego z nim bym chciała. zadzwoniłam, nie odebrał. po jakimś czasie, może po godzinie mniej więcej, oddzwonił. wytłumaczył się ładnie, na pewno szczerze. szczerze przeprosił nie mając za co. ze szczerą troską zapytał się co u mnie, jak się czuję, czy wszystko w porządku. chyba coś mówiłam, nie dokończyłam, przerwałam, zatrzymałam się na chwilę, a on zapytał tak samo jak mi się zdarza od lat (że "cio"). powiedziałam, że chcę by mi pomógł, by mnie zabrał do siebie. możesz się mną zaopiekować, możesz mnie wziąć? – chyba takich słów użyłam dokładnie //co to za tekst "możesz mnie wziąć" (?!) o bosze. nie chodziło mi o seks, zresztą nawet gdyby, to nie określiłabym tego w ten sposób, chcę żeby mnie po prostu zabrał stąd, zabrał gdziekolwiek, zrobił cokolwiek, bo to, co robiłam ostatnio jest złe, bo to, co zrobiłam dzisiaj było złe, bo cokolwiek by nie zrobił, wszystko będzie dla mnie dobre. tak właśnie teraz czuję. wszystko co R. zrobi musi być dla mnie dobre. od sierpnia jest dobrze. od lat przecież tak dobrze nie było, już o tym pisałam gdzieś wcześniej. tylko te "błędy" kilkudniowe, to niewiele, nie jest tragicznie, jest naprawdę ok, było dużo gorzej przez lata. R. wie, że nie jestem (...) ma mnie uratować, heh, nie trzeba myśleć o tym co będzie za długi, dłuuuugi czas, twórz chwilę. sam by mógł mi to powiedzieć przecież – twórz chwile. to jak jego słowa. bardzo jego to jest. 

chyba przyjedzie za chwilę. jak długo ja to piszę?

do widzenia, do zobaczenia świecie.

wtorek, 7 października 2025

szum

wszystko jest takie gęste, jakby powietrze wciągało mnie do środka i czasami myślę, że jeśli się mocno nachylę, to usłyszę jak oddycha. w mojej głowie mieszają się rzeczy, które do siebie nie pasują – śmierć, nowy początek, pęknięta szklanka, śmiech KOGOŚ tam gdzieś dalej. on zawsze śmieje się w dziwnych momentach, jakby wiedział coś, czego nie chcę by wiedział, jakby liczył moje kroki.

mam wrażenie, że ktoś chodzi za mną. nie w sensie fizycznym, ale w środku mnie samej. tak jakby wewnętrzny cień. mówi mi czasem rzeczy, których nie chcę słyszeć; że wszystko jest z góry przegrane, że to, co nazywam życiem, to tylko brudny filtr nałożony na prawdziwe obrazy. filtr tak stary, że wrosłam w niego jak w skórę.

w nocy coś stukało w ścianę. może to rury, może to serce, które próbuje się wyrwać. boję się, że kiedyś to się uda, a wtedy… nie wiem. może w końcu zrobi się cicho. jesu, jak ja bym chciała, żeby w końcu było cicho.

nie chcę umierać, to nie to, nigdy umrzeć nie chciałam. //?!

sobota, 4 października 2025

echo

czasami czuję, że zaraz coś powiem nie tak, że mi się wymsknie, czy coś w tym stylu, a ty spojrzysz inaczej niż zwykle, i że zadasz pytanie, na które nie będę miała odpowiedzi, albo będę miała za dużo odpowiedzi i żadna z nich nie będzie prawdziwa. często zostaję jakby w pół kroku, w jakimś dziwnym zawieszeniu, w pustce między myślą a jej wyrażeniem, a w głowie mam cały szum, całe nadmiary, a kiedy próbuję je uporządkować zostaje tylko cisza, jakby brak odpowiedzi był bardziej prawdziwy niż którakolwiek z odpowiedzi, które mogłabym wymyślić, które możnaby uznać za prawdę. czasami czuję, że zaraz zobaczysz, że jestem poskładana z rzeczy, których bardzo nie chcę pokazać: z wewnętrznego brudu, chaosu, lęku, słabości, ale tej naprawdę słabej, tej bez kontroli, bez maski, bez pozy – z tej słabości, której się wstydzę, której się brzydzę. czasami czuję, że jestem jak zbiór niedokończonych zdań, strzępów historii, wyuczonych odruchów, obronnych mechanizmów, że wystarczy jeden nieostrożny ruch i...

piątek, 3 października 2025

cień czyń coś

...i gówno z takiego zaplanowanego odreagowania, gówno z tego wychodzi. gdybym miała nad tym pełną kontrolę, to problem by po prostu nie istniał, a przecież problem tkwi dokładnie w tym, że pełnej kontroli nie mam. no więc gówno i tyle, jedno wielkie gówno. to nie może być planowane, tzn. może niby planowane być, ale problem w tym, że nie jest w pełni kontrolowane. zresztą chyba wcale nie samo to przynosi ulgę – może na jakimś poziomie tak, ale nigdy do końca. prawdziwa ulga pojawia się wtedy, gdy wszystko zostaje jedną wielką RUINĄ. to właśnie jest prawdziwy cel tego całego mechanizmu: zniszczenie, destrukcja, rozpie*dolenie wszystkiego, rozbicie na drobne kawałki, by poczuć, że coś w końcu się dzieje, albo że nie ma już czego zbierać, nie ma do czego wracać – że trzeba zacząć od nowa, od nowa wręcz narodzić się. dokładnie tak: to ma być ARMAGEDON, a po nim NOWONARODZENIE. oto nowa ja. oto czysta ja. czysta, nowa wersja mnie samej. 

to wszystko, dziękuję. nie ma w tym dramatyzmu. tzn. jest to dramat, oczywiście, ale nie z pozycji dramatu teraz piszę, ja piszę z pozycji ULGI.

wtorek, 30 września 2025

plusy były/są takie

prawie cały sierpień (choć sporo z tego to było jeszcze przed) i prawie cały wrzesień, no gdyby nie (...) ale i tak jest lepiej, mimo wszystko. tylko, że ja musiałam odreagować, w końcu tak. chodzi o to, że to jest chyba takie napięcie, że wręcz fizycznie coś się dzieje nie tak. no nie wiem, mam np. stan podgorączkowy, czuję się tak jakbym się przeziębiła, czy coś, ale wątpię by coś mnie brało, nic nie jest mi, poza tym co zawsze.

ładnie się zachował, no ładnie, naprawdę ładnie, ale ja mam chyba dość. coraz bardziej myślę, że mi to nie jest potrzebne, coraz bardziej męczy mnie to i coraz częściej odreagować "muszę", tak być przecież nie może. zresztą z czasem wszystko wraca do punktu wyjścia. nadal nie ma nic ważniejszego od (...) i nigdy nic ważniejszego nie będzie. tzn. być może kiedyś będzie, ale to na serio jest możliwe tylko wtedy, gdybym zupełnie z tym wygrała, po latach na przykład, gdybym już zupełnie nie musiała się starać, może wtedy cokolwiek innego stać by się mogło moim celem, czy źródłem jakiejkolwiek radości. teraz nie. nic takiego się nie stanie. nie przestałam "kochać" R. ale nie wiem czy może pozostać bogiem. nie jest już bogiem chyba. trochę to przykre, chociaż z drugiej strony jakoś bardziej zinternalizowałam to wszystko, tzn. wiem co jest moje, nawet jeśli coś komuś zawdzięczam, coś od kogoś przejełam, czegoś od kogoś nauczyłam się, to przecież niczego nie zmienia, to w sumie zupełnie naturalne – w ten sposób kształtuje się człowiek. nikt nie zastanawia się nad tym, nikt nie mówi: ta cecha, skłonność, zachowanie, cokolwiek, jest od "kogoś", a to jest "moje" //w sensie, że "moje od urodzenia" czy jakie?// to jest bezsens w sumie. jeśli czegoś się nauczyłam od R. to super, na pewno to lepsze niż to, czego się nauczyłam od rodziców na przykład, ale to nie znaczy, że "nie jest to moje", albo że mam za to komuś dziękować do końca życia na kolanach. chociaż jest we mnie jakaś potrzeba, mimo wszystko...

dobra, na razie tyle wystarczy.

piątek, 26 września 2025

księżyc

tak więc pozwoliłam sobie na to by się złamać, co samo w sobie nie ma żadnej chwały, tylko niewygodny dźwięk pękających myśli, które świszczą w uszach jak elektroniczny dźwięk alarmu (...) i to dziwne uczucie ulgi, gdy do ascezy dodaje się bezsilność, ta mieszanka przeciwnych seksualności, które przeplatają się we mnie, burząc wszystkie wartości, jakie do tej pory wzniosłam ku czci chyba, ku chwale.
myślę sobie: brawo, przecież i tak ponoszę pełną winę za to, co zrobiłam, co nie miało większego sensu, co kazało stoczyć się w otchłań, poddać się.
nie było już pokoju, tylko chaos ogniem się leje jak tania whisky w ładnej szklance, a ja biorę ostatni łyk, i czuję, że tym razem mogę sobie odpuścić, że nagle, w obliczu nieuchronności tego stanu, staję się bezbronna jak liść na wietrze; czyż to nie wspaniałe? nie, nie czuję tego ciężaru, przynajmniej nie w tej chwili. nie ma żadnego ciężaru. bosze...

jednak budzi się we mnie kolejne pragnienie, by spojrzeć na to wszystko bez uprzedzeń, z dystansem, co staje się wyzwaniem, które pociąga za sobą ciężar rozczarowania. z każdym dniem czuję, jak ból ewoluuje w coś więcej, jak olśniewająca perspektywa staje się metaforą dawnego ja, skrywanego gdzieś tam głęboko, z tymi wszystkimi marzeniami, pokusami, planami i lękami, które mieszają się ze sobą tak pięknie, że zapominam czasami jak bardzo nie istnieję.

********

nie wiem co mam myśleć
nie wiem co on myśli
nie wiem czego chcę
za to wiem czego nie chcę
chyba

wtorek, 23 września 2025

bardzo nie tak

nikogo nie kocham, chyba mam coś z głową. tj. jasne że mam, to nic nowego, żadne wielkie odkrycie, ale nie chodzi mi o zaburzenia w sensie tego co oczywiste, chodzi mi o to co czuję – o głębię tego co czuję, albo raczej o brak tego, co powinnam czuć. //można mówić, że coś się powinno, jeśli o uczucia chodzi?// to, co ja czuję to jest wstyd pisać. wolałabym chyba by coś się stało, tzn. że jemu, że z nim, bo chciałabym odpocząć, nie zmuszać się już, pozbyć się tej obsesyjnej konieczności bycia, nieustannej kontroli. nie potrzebuję realnego człowieka, jego ciała, jego dotyku, w ogóle fizycznej obecności, ja potrzebuję symbolu – boskiej figury, której mogłabym zaufać bez lęku, i nie człowieka chcę kochać, a boga. 

nie wiem właściwie, to zmienne. jesu, wstyd mi za to co napisałam. niczego złego jemu nie życzę, tylko że ja się boję, że stracę boga, że ojca... tak na marginesie: ostatnio jedna z tych jego "wielbicielek" uznała mnie za jego córkę i usłyszałam z tysiąc komplementów przy okazji :) a tak w ogóle, to on na serio miał córkę. tzn. to już dorosła kobieta, ale tak jakoś przypomniało mi się. nie wiem czy utrzymują jakiś kontakt w ogóle...